AEW: Rok później

25 maja 2019 roku miała miejsce pierwsza oficjalna gala AEW: Double or Nothing. Z tej okazji pomyślałem, że można spojrzeć na to, co federacja miała nam do zaoferowania przez ten roku, porównać z innymi i pochylić się nad paroma rzeczami nieco szerzej.

Rok nauki

Pierwsze miesiące (zwłaszcza po starcie tygodniówki w październiku) stały pod znakiem nauki. Zarówno dla osób decyzyjnych organizacji, jak i fanów.

Jedną z pierwszych rzeczy, jaka rzuca się w oczy i odróżnia organizację Khana od liderów rynku, jest stawianie na długofalowy booking i budowanie storyline’ów oraz postaci na spokojnie. Mamy cztery duże PPV w roku, nie ma panicznych ruchów czy porzucania obranych kierunków po kilku tygodniach, bo nie zadziałało od razu. (No, prawie… o tym nieco później)

Oczywiście, dla osób śledzących karierę wiceprezydentów organizacji w ostatnich latach, którzy w swoim YouTube’owym show Being The Elite potrafili miesiącami budować programy czy dajmy na to sporą część innych federacji świata, nie jest to żadne odkrycie Ameryki. Mieli być jednak alternatywą przede wszystkim dla WWE, a wiemy, jak to wygląda na Raw i SmackDown.

Poza cierpliwością fani musieli/muszą nauczyć się także takich rzeczy jak to, że organizacja za wszelką cenę stara się nie bookować dyskwalifikacji – w ciągu kilkunastu miesięcy zabookowano tylko jedno DQ, które nawet nie była finishem walki, a jedynie pierwszym fallem w 2 out of 3 falls matchu. Dzięki temu w każdej walce mamy jasno określonego zwycięzcę i przegranego. Jak w sporcie – każdy może kiedyś przegrać, a jedna porażka nie jest od razu tragedią, bo jak to babyface czysto przegrał?!

Trzymając się jeszcze na moment tego tematu, na początku było trochę problemów przy zagraniach, które wspomnianą dyskwalifikacją kończyć się powinny, bo działy się na oczach sędziów, ale z czasem udało się to zminimalizować (choć zdarzają się kwiatki w stylu Jimmy’ego Havoca nieskutecznie atakującego rywala przedmiotem ot tak, w tag title matchu!).

Nie obyło się także bez kłopotów przy zasadach tag team matchy, gdzie zdarzało się, że zawodnicy robili zmiany w dziwacznych okolicznościach, bądź nie robili ich wcale, co nie tylko utrudniało zrozumienie fanów, co się dzieje, ale i przedstawiało sędziów jak kompletnych idiotów. Nasiliło się to do tego stopnia, że na zapleczu interweniował Chris Jericho, który zwołał małe zebranie teamów i przypomniał młodszym kolegom o konieczności trzymania się ustalonych zasad.

fragment podcastu Keepin It 100 with Konnan

Mieliśmy też sytuacje, gdzie na internetowej tygodniówce Dark działo się coś, co miało przełożenie na wydarzenia na Dynamite, jednak nie było żadnego wyjaśnienia, czy wspomnienia o tym, jakby włodarze wychodzili z założenia, że wszyscy fani oglądają wszystko i wiedzą wszystko, co się dzieje. Podobnym, ale mniejszym zarzutem było też niepokazywanie w TV świetnych prom, które można było zobaczyć na kanałach YouTube’owych, np. w trakcie serii Road to… ale z biegiem czasu poprawa w tej kwestii jest dostrzegalna.

Słuchamy, jesteśmy dla Was

To dobry moment na zauważenie, że Khan czy wiceprezydenci trzymają tego, że chcą dać fanom to, czego Ci pragną i będą ich słuchać. Nie wszystkie pomysły przypadły widzom do gustu, jednak nie było typowego, zawziętego wciskania tego fanom, bo „my wiemy lepiej, co lubicie” jakże znanego nam z WWE. I tak na przykład, storyline z bibliotekarzami, został dość szybko stonowany, a po dość mocno negatywnym przyjęciu przez fanów Dark Orderu, przed kolejną próbą przedstawienia ich jako main eventowego projektu wprowadzono lekkie zmiany, w postaci osoby Brodiego Lee.

Federacja podkreśla także swoją wizję istnienia dla fanów w inny sposób, mianowicie dwukrotnie już (w przypadku Inner Circle i Cody’ego) skorzystała ona z designów koszulek podesłanych przez nich w mediach społecznościowych. Ktoś powie, że pierdoła, ale takie małe rzeczy pomagają budować odpowiednie relacje z fanami. Do dziś pamiętam, jak w podobnej sytuacji koszulka z grafiką przedstawiającą zakrwawioną Becky Lynch po pamiętnym brawlu na Raw cieszyła się popularnością w internecie na tyle, że sama zainteresowana ją chwaliła – jej pracodawcy jednak nie byli zainteresowani dogadaniem się z autorem. Ich dolary straty, I guess.

Dołącz do naszej sekty!

Sięgając pamięcią początkowego okresu po debiucie tygodniówki Dynamite na TNT, AEW stajniami stało. I tak – nie licząc Inner Circle – przechodzimy do pierwszych negatywów. W pewnym momencie bowiem mogliśmy oglądać aż trzy tajemnicze, mityczne grupy:

Wspomniany już wcześniej Dark Order – kult szukający swoich popleczników wśród osób, którzy nie radzą sobie w życiu zbyt dobrze, oferując im złote góry. Początkowo wydawało się, że na jego czele stoją Evil Uno i Stu Grayson, a grupa obrała sobie za cel wyeliminowanie członków The Elite jednego po drugim.

Nie potrafili oni jednak zainteresować sobą widzów do tego stopnia, że często na galach ich segmenty witała cisza na arenach – a warto przy tym wspomnieć, że fani AEW starają się zapewnić odpowiednią atmosferę i pomóc produktowi jak tylko mogą. To tylko podkreśla, jak bardzo ludzie nie przejmowali się ich losem i historiami.

Po jakimś czasie plany ich konfliktu z Young Bucksami i spółką przeszły na Chrisa Jericho i jego ludzi, a rola Dark Order z każdym tygodniem malała. Małym restartem projektu była zapowiedź prawdziwego lidera grupy, który dotychczas miał pociągać za sznurki z ukrycia, którym ostatecznie okazał się debiutujący Brodie Lee ze swoją postacią nawiązującą do dziwactw Vince’a McMahona.

Nie można jednak wiecznie jechać na wytykaniu czegoś, co robią inni i po paru tygodniach osobiście przestałem się przejmować losami pana Lee i jego ludzi. Myślę, że jeśli dalej jedynym planem ma być wbijanie szpilek w WWE, to warto pomyśleć nad nowym gimmickiem.

Mieliśmy także Nightmare Collective, na której czele stała z jakiegoś powodu odmieniona, mroczna Brandi Rhodes mająca Awesome Kong jako swoją prawą rękę. Było odcinanie skrawka włosów ofiary jako swego rodzaju trofeum, były psychologiczne próby werbowania kolejnych zwolenników.

Jednak podobnie jak we wcześniej wspomnianym przypadku były też ogromne problemy z emocjonalnym zaangażowaniem fanów – Rhodes najzwyczajniej w świecie odnalazła się w gimmicku nawiedzonej i ostatecznie wróciła do bycia babyfacem, co raz, że wychodzi jej świetnie, gdy z rzadka zabiera się za zrobienie proma, a dwa, że lepiej pasuje do jej pozycji na zapleczu jako Chief Brand Officer.

Fakt, że oglądając, można było odnieść wrażenie, jakby całe story było robione na siłę, żeby tylko Brandi miała swój storyline, w którym może być główną postacią, zamiast bycia jedynie managerką męża na pewno nie pomagał. Ostatecznie – dla oglądających jedynie główną tygodniówkę – historia urwała się bez większych wyjaśnień, kiedy przybiegła ona wesprzeć mentalnie Cody’ego w trakcie jego „biczowania”. Dla zainteresowanych, pani Rhodes odbyła w związku z tym terapię…

Mniej więcej w tym samym czasie, po jednej z walk młodszego z braci Rhodesów spod ringu, niczym The Undertaker czy Kane „z otchłani piekieł” wyłonili się The Buther & The Blade z Allie jako Bunny, których nie poznał nikt poza Excaliburem. Zbyt dużo na ich temat jednak od niego się nie dowiedzieliśmy. Wkrótce jednak okazało się, że nie mamy do czynienia z kolejnym kultem, gdyż po prostu byli oni opłaceni przez MJF’a w celu zaatakowania jego byłego mentora.

Kobieca dywizja

Jeśli poświęciłem już trochę czasu na Nighmare Collective, nawiązując do kobiecej dywizji, równie dobrze można od razu zagłębić się w ten temat. Pośród efektownych w ringu wrestlerów, ludzi, umiejących zawiesić poprzeczkę równie wysoko biorąc do ręki mikrofon czy legend pomagających młodzieży kobieca dywizja, wypełniona utalentowanymi wrestlerkami, które za kilka lat mogą stanowić o sile organizacji (patrzę na Ciebie, Britt), stała się najsłabszym ogniwem całego show, widocznie nie będąc w stanie dotrzymać kroku reszcie.

Brakuje zawodniczek na teraz, które od zaraz nie odstawałyby poziomem czy to od największych gwiazd w rosterze, czy to w porównaniu ze swoim odpowiednikiem na kanale obok, gdzie dzięki polityce masowego ściągania największych perełek sceny niezależnej Triple H’a przez ostatnie lata, WWE może pochwalić się niesamowitą głębią dywizji umiejącej wielokrotnie budzić swoimi walkami czy historiami największe zainteresowanie na tygodniówce.

Trudno oczywiście wymagać, żeby ludzie nabrali odpowiedniego doświadczenia z dnia i obwiniać wrestlerki AEW za taką, a nie inną sytuację – po prostu potrzebują czasu, by wejść na odpowiedni poziom. No i to nie jest oczywiście też tak, że panie nie dały w tym czasie żadnych dobrych matchy czy nie mogliśmy zobaczyć ciekawych storyline’ów. Wystarczy popatrzeć na wspomnianą wyżej Britt Baker, która od heel turnu raz za razem kradnie show swoimi segmentami.

Chciałbym także wspomnieć o pierwszej mistrzyni Riho, która z jednej strony potrafiła w trakcie swoich matchy zaangażować emocjonalnie fanów – zarówno na arenach, jak i przed telewizorami – nawet jeśli jeszcze przed chwilą byli kompletnie obojętni. Będąc jedną z najbardziej doświadczonych osób w dywizji, jest gwarantem pewnego poziomu za każdym razem, kiedy wchodzi do ringu.

Z drugiej jednak, patrząc na jej panowanie, poza matchami nie działo się z jej udziałem za dużo ciekawego, momentami grała nawet drugie skrzypce w trakcie feudu Kenny’ego Omegi. Parokrotnie też znikała na kilka tygodni, żeby występować w Stardomie. Osobiście nie mam nic przeciwko – tym bardziej jako fan wspomnianej federacji – ale nie jestem pewien czy w momencie, kiedy chcemy ustabilizować ledwo co wprowadzony tytuł jako poważny, prestiżowy pas mistrzyni powinna znikać bez słowa trzykrotnie na miesiąc z tygodniówki.

Nie mieliśmy żadnego proma, nie było żadnego wspomnienia o tym, jak radzi sobie na wojażach poza AEW (na przykład w postaci jakiejś serii wideoblogów), nie było niczego, co sprawiłoby, że fani pamiętaliby, kto ten pas trzyma.

Mam w pamięci także słowa Omegi sprzed startu Dynamite mówiącego o chęci sprawienia, by japoński kobiecy wrestling był dla nich tym, czym cruiserzy byli dla WCW. Patrząc na to, ile Japonek pojawiło się na pierwszych galach organizacji, myślę, że bez problemu można było zabookować im parę feudów i co tydzień pozwalać robić po jednej walce w stylu, który można spotkać w japońskich kobiecych federacjach, dzięki czemu dywizja produkowałaby regularnie dobre walki, a pozostałe wrestlerki miałyby więcej czasu do spokojniejszego rozwoju. Jeśli rzeczywiście taki był zamysł rok temu.

Transfery z WWE a zdolna młodzież

Ważnym aspektem ściągania do siebie byłych wrestlerów McMahonów jest konieczność uważania, by fani nie zaczęli postrzegać AEW jako drugie TNA, które swego czasu słynęło z zatrudniania sporej ilości wrestlerów, którzy właśnie odeszli z największej organizacji i pushowania ich jako topowe gwiazdy zapominając o „swoich”.

Przedstawiali tym samym swój produkt jako drugorzędny, o osłabianiu morale wśród młodszych członków rosteru, czekających na swoją szansę nie wspominając. Nie liczę tu Cody’ego, nie tyle dlatego, że był tam już dobrych parę lat temu, ile dlatego, że przez lata mocno pracował na pozbycie się łatki „tego z WWE” i znamy jego rolę w całej historii skutkującej powstaniem organizacji, przez co nikt raczej tak na niego nie patrzy.

Mamy więc przede wszystkim dwóch pierwszych mistrzów świata AEW: Chrisa Jericho i Jona Moxleya. Żaden z nich nie jest jednak kimś, kto przyszedł jedynie odcinak kupony za coś, co osiągnął w przeszłości. Postacie obu mocno różnią się od tego, co mogliśmy oglądać w ich wykonaniu u konkurencji, a jeśli chodzi o pomoc w promowaniu nowych twarzy, to trudno znaleźć obecnie kogoś, kto dawałby więcej od siebie w tej sprawie od Jericho (choć członkowie The Elite też mocno się starali – do tego stopnia, że początkowo byli krytykowani za to, jak słabo sami siebie bookują). Obaj sprawiają, że organizacja z zewnątrz wygląda na poważniejszą, niż byłaby bez nich.

Dalej z bezpośrednich przejść mamy bardziej doświadczonych wrestlerów jak Dustin Rhodes czy Matt Hardy, którzy po pierwszym story ostatnio pracują z młodzieżą. Brodie Lee, który początkowo był bliżej midcardu, niż main eventu i dopiero w ostatnich tygodniach dość niespodziewanie – prawdopodobnie przez całą sytuację z koronawirusem – skończył jako pretendent do głównego pasa. Ponownie jednak, nie jest leniwą kopią tego, co mogliśmy oglądać na Raw czy SmackDown.

Mamy też Jacka Hagera, którego rola ogranicza się do bycia ochroniarzem Chrisa Jericho, promowanego bardziej karierą w Bellatorze niż federacji McMahona czy moim zdaniem jak na razie jedyny niewypał w postaci Shawna Spearsa. W przypadku oglądania Kanadyjczyka trudno mi odnieść wrażenie, jakby bał się on porzucić jedyny gimmick, w którym udało mu się być over (Perfect 10). Ciągle na jego stroju można znaleźć dziesiątki bądź zobaczyć gesty nawiązujące do tej liczby.

Tydzień temu zadebiutowali także FTR (byli The Revival), którzy przez ostatni rok, dwa byli przedstawiani jako nic niewarci low carderzy, którzy będą chcieli nawiązać do swoich najlepszych lat z NXT. Wygląda jednak na to, że zanim dojdzie do ich wyczekiwanej przez część fanbase’u walki z Young Bucksami, będą oni odpowiedni odbudowywani.

Dlatego też, przy ewentualnych dalszych zatrudnieniach w najbliższym czasie (zwłaszcza kiedy WWE zwolniło sporą ilość zawodników), pomijając kwestie zmieszczenia się w budżecie, trzeba wybierać jedynie ludzi, którzy wniosą coś wartościowego do organizacji. Stąd też, ze wspomnianej grupy wolnych agentów chciałbym zobaczyć w AEW Deonnę Purrazzo, która mogłaby pomóc w podniesieniu poziomu kulejącej kobiecej dywizji.

Nie chciałbym za to widzieć ludzi pokroju Zacka Rydera, który podobnie jak Spears jest dobrym kumplem Cody’ego, ale nie wyobrażam sobie, by jego osoba jakkolwiek miała pomóc w rozwoju czy dodaniu prestiżu organizacji.

No i oczywiście mogłoby to zabrać czas w TV osobom, które będą miały stanowić o jej sile za kilka lat, których promowanie w tej chwili jest jednym lepiej wykonywanych zadań. Wystarczy spojrzeć choćby na Hangmana Page’a, który rok temu był gościem, który miał być pushowany na przyszłą wielką gwiazdę, jednak nikt nie widział w nim niczego ciekawego, MJF’a, Darby’ego Allina, Jurassic Express czy Sammy’ego Guevarę.

Sportowe podejście

Jedną z zapowiadanych przed startem rzeczy był powrót do bardziej sportowego przedstawiania wrestlingu, w porównaniu do komiksowej meksykańskiej telenoweli znanej z WWE. I nie chodzi tu jedynie o mocniejsze chęci robienia jak najlepszych walk samych w sobie: w każdej dywizji mamy rankingi zmieniające się w zależności od tego, jak (i z jak mocnym rywalem) radzą sobie zawodnicy. Na początku każdego show za to komentatorzy przedstawiają nam kartę gali, wprowadzając nas w odpowiedni nastrój i informując, na co warto czekać.

Widzieliśmy też takie rzeczy jak gadający telewizor w jednym z filmików promujących Dark Oder czy postać Matta Hardy’ego umiejącą się teleportować, choć rzekomo według wywiadu z samym zainteresowanym to jego dron zhackował przekaz telewizyjny i „to tylko tak wyglądało” – szkoda, że nie wspomnieli potem o tym na Dynamite, bo gdybym oglądał jedynie środowe show na TNT, jak pewnie spora część z tych, którzy tak robią, nigdy bym o tym nie pomyślał.

Udało mu się także „panować” nad fajerwerkami – co ponownie można wytłumaczyć tym, że poprosił kogoś z osób nimi się zajmującymi o wystrzelenie ich w odpowiednim momencie – czy w magiczny sposób zmienić ubranie będąc w zamrażarce, czy w basenie już przed kamerą. I o ile jestem już w stanie zaakceptować takie rzeczy, oglądając Undertakerów tego świata w WWE, tak nie chcę oglądać takiego kiczu w sportowym AEW. Dla mnie najgorsze rzeczy w krótkiej historii federacji jak na razie.

Mało pasów, dużo prestiżu

Kolejną z zapowiedzi była chęć ograniczenia się do jak najmniejszej ilości tytułów mistrzowskich, dzięki czemu ich znaczenie będzie odpowiednio wysokie, a wygranie pasa będzie ważnym wydarzeniem. Wszystkie docelowo mają także być na równi tak, by każdy bez problemu mógł main eventować PPV.

O wypromowanie głównego tytułu w pierwszych miesiącach zadbał świetni prezentujący się Jericho. Dodatkowo nie ma podejścia Vince’a McMahona pt. „może przgrywać, bo i tak ma pas” – każdy mistrz jest odpowiednio chroniony bookingowo, a jeśli zdarzy mu się przegrać w non title matchu, skutkuje to do postawienia tytułu na szali w starciu z tym, kto go pokonał.

O sytuacji w żeńskiej dywizji pisałem już wyżej, natomiast w przypadku tag teamów (których poważne traktowanie ma być jedną z przewag nad WWE) storyline związany z Hangmanem Pagem posiadającym obecnie tytuły z Kennym Omegą był jedną z najbardziej interesujących dla fanów przed okresem gal przy pustych trybunach.

Pod koniec marca zaniepokoiła mnie lekko informacja o powstaniu nowego TNT Championship. Ma on nie być jedynie midcardowym pasem, jakie znamy z niektórych federacji, a raczej ich wersją pasa IWGP Intercontinental, który jest bardziej pasem 1B w stosunku do głównego tytułu w NJPW, niż drugorzędnym. Oczywiście, pas wagi ciężkiej jest najważniejszym, ale IC jest prestiżowo nie tak daleko w tyle i spokojnie main eventuje większe gale w kalendarzu.

Nie do końca spodobał mi się ten pomysł, bo dodajemy nowy pas w momencie, kiedy nie wszystkie już istniejące są „gotowe”. Kobiecy tytuł nie jest nawet w stratosferze pasa wagi ciężkiej, a pasy tagów nie mają jeszcze wystarczająco prestiżu, by można spokojnie powiedzieć, że po zmianie pasów będzie równie dobrze. Omega w trakcie zeszłorocznego Jericho Cruise wspominał także przecież o pasach trójek…

Pozostając jeszcze na moment w tym wątku, jeszcze dwie kwestie do poruszenia: fakt zaprezentowania nowego pasa, zanim został skończony i wybór pierwszego mistrza. Z jednej strony można zrozumieć, że w obecnej sytuacji nie udało się dopracować wyglądu zgodnie z pierwotnym planem, z drugiej jednak były na to ponad dwa miesiące (wprowadzenie go ogłoszono 30 marca, więc plany na pewno było wcześniej). Naprawdę nie dało się wysłać twórcy odpowiednich narzędzi do domu i może zapłacić trochę więcej za fatygę, ale przynajmniej unikając lekkiego ośmieszenia się? Tym bardziej w sytuacji, kiedy chcąc ściągnąć na siebie trochę mainstreamowej uwagi, masz Mike’a Tysona prezentującego go zwycięzcy turnieju. Co do nowego mistrza…

Cody

Nie spodziewałem się, że Rhodes pokona Lance’a Archera i zostanie pierwszym TNT championem, ale nie mam z tym problemu. Jest w ścisłym topie najlepszych babyface’ów w biznesie w ostatnich kilku latach i świetnie nadaje się do nadania odpowiedniego prestiżu nowemu mistrzostwu. Po prostu wydawało mi się, że nie mogąc zawalczyć o główny pas, jego wielki triumf będzie miał miejsce z publiką na arenie.

Dlaczego więc osobny temat dla tego pana? Ano dlatego, że mówiąc o nim, można mówić zarówno o rzeczach świetnych – jak choćby to, że raz za razem udowadnia, że oskryptowane proma to jeden z najgorszych pomysłów w karierze McMahona – jaki o rzeczach… dość głupich, momentami ocierających się o śmieszność. I nie mam zamiaru rozpisywać się tu o jego tatuażu.

Oglądając go, można odnieść wrażenie, że nikt nie stara się zrobić wrażenia tak jak on, czasem aż do przesady. Między świetnymi wywiadami koniecznie mamy też próby zrobienia jakiejś super efektownej, pamiętnej wejściówki na każdym PPV (i tak, mieliśmy popularne niszczenie „tronu Triple H’a” na pierwszym Double or Nothing, jaki i kompletnie przyćmiony później przez Chrisa Jericho zespół Downstait i tłum ludzi ze Stephanem Amellem na czele odprowadzający go do ringu na All Out mimo walki w środku karty).

Mamy pamiętny moonsault ze szczytu klatki w rodzinnej Atlancie, mieliśmy też dziwaczny wjazd na Dynamite przy brawlu z Archerem, gdzie zachowywał się, jakby grał w kolejnej części Szybkich i Wściekłych po to, żeby przejechać parę metrów i lekko puknąć w barierkę i stojący przy niej śmietnik.

Ostatnia rzecz, jaką chcę tu poruszyć, nawiązuje do omawianego już uczenia fanów nowych zasad. Mam na myśli jego stypulację, według której nie może stoczyć kolejnej walki o AEW World Championship po porażce z Chrisem Jericho. Pomysł sam w sobie nie jest zły, ale żeby wywołał jakieś większe emocje, nie mógł być pierwszą rzeczą, jaka ma to robić.

W efekcie, po dekadach nietrzymania się stypulacji w wrestlingu fani – w tym ja – nie myśleli o tym, jak wielkie to wydarzenie i jak go będą bookować w następnych latach, jeśli nie może być mistrzem świata, tylko o tym, jaka będzie reakcja i jakim będzie heelem, kiedy wygra go, będąc po ciemnej stronie mocy.

Ponadto, jeśli tak mu na tym zależało, by pokazać, że mimo bycia jedną z osób decyzyjnych niejako nie da sam sobie pasa (bo według doniesień Dave’a Meltzera pomysł wyszedł od samego Rhodesa, a współpracownicy starali się go od niego odwieść) można to było zrobić i wypromować tysiąc razy lepiej, niż dorzucenie tego znikąd w trakcie wywiadu na ostatnim Dynamite przed Full Gear PPV, trzy dni przed tym show.

Z biznesowego punktu widzenia

Jak to wygląda, patrząc na cyferki? Przyglądając się ogólnej oglądalności na żywo możemy zobaczyć, że Dynamite zaczęło od 1,4 miliona widzów przy pierwszym odcinku. Oczywiście jak każde nowe show, przez parę tygodni zjeżdżało do poziomu, na którym ustabilizowało się w okolicach 800-900 tysięcy.

Od marca można zobaczyć spadek, który dotyczył nie tylko AEW, ale także pozostałych programów wrestlingowych, które wciąż można było oglądać i miał oczywiście związek z pandemią koronawirusa skutkującym brakiem fanów na arenach i faktem, że część widzów z najważniejszej grupy demograficznej 18-49 w tym czasie oglądało kanały informacyjne.

To szczególnie odbijało się na Dynamite, które tradycyjnie już jest „najmłodszą” tygodniówką. W porównaniu z NXT TV, transmitowanym w tym samym czasie na USA Network, AEW dominuje w każdej grupie wiekowej poza jedną – najliczniejszą obecnie grupą fanów WWE – osobami powyżej 50 roku życia.

fragment majowego wydania tygodnika Wrestling Observer Newsletter

W ostatnich 2-3 tygodniach wydawało się, że sytuacja wraca do normy z coraz mniejszym zainteresowaniem wiadomościami (w trakcie zeszłotygodniowego battle royal oglądalność przekroczyła nawet milion widzów), jednak w związku z obecnymi wydarzeniami w USA ostatni tygodniówki znowu straciły na rzecz tych programów informacyjnych.

Ktoś może więc powiedzieć, że Impact w najlepszym okresie TNA oglądało regularnie około 1,5 mln, więc w sumie to z czym do ludzi? Tak, tylko wtedy sytuacja na rynku była nieco inna: telewizje nie były skore płacić takich sum jak dzisiaj i najważniejsze z biznesowego punktu widzenia wciąż były wykupienia PPV i sprzedaż biletów na gale.

Jak zatem wygląda sytuacja na froncie PPV? Rekordem pod tym względem w historii TNA do dzisiaj cieszy się Genesis 2006, na którym to show swój debiut w federacji zaliczył Kurt Angle. Liczba wykupień wyniosła 55-60 tysięcy. AEW pięciokrotnie już przekraczało 100 tysięcy.

Jedyne dwie większe gale, które tego nie zrobiły były transmitowane za darmo na terenie Stanów Zjednoczonych (w przypadku Fyer Fest osoby spoza USA musiałby zapłacić za obejrzenie gali na FITE TV).

Warto w tym miejscu przypomnieć, że jak wspomniałem wyżej sytuacja na rynku uległa zmianie i od momentu startu WWE Network w 2014 roku, gdzie każde PPV włącznie z WrestleManią można obejrzeć za $9,99 (+ przez cały ten czas aż do tego tygodnia nowi subskrybenci dostawali pierwszy miesiąc dostępu za darmo) wartość gal PPV w oczach fanów spadła i nie byli tak chętni do płacenia kilkudziesięciu dolarów za pojedyncze show.

Co więcej, Dynamite jest także tym wrestlingowym show, które ma największą widownię oglądającą je z odtworzenia, do marca dodając kolejne około pół miliona osób. I o ile w przypadku telewizji nie ma to wielkiego znaczenia – bo co sponsorowi po tym, że ktoś przewinie jego reklamę? – o tyle w przypadku PPV zwiększa to grono potencjalnych klientów, zbliżając nas tym samym do liczby widzów, którą przez lata do płacenia za swoje gale próbowało namówić TNA.

fragment grudniowego wydania tygodnika Wrestling Observer Newsletter

Wracając jeszcze do sytuacji sprzed pandemii, trzeba wspomnieć o sukcesie, jakim niewątpliwie było dość szybkie podpisanie nowej umowy z TNT, które zadowolone z liczby widzów w najważniejszej grupie demograficznej 18-49 już w styczniu przedłużyło obecność AEW na swojej antenie na przynajmniej 3 lata. Nie udało mi się znaleźć początkowych wymagań czy przewidywań w odniesieniu do tej grupy, ale wiemy natomiast, że telewizja przed debiutem spodziewała się ogólnej liczby widzów na poziomie 500-600 tysięcy.

Na mocy nowego kontraktu federacja dostała podwyżkę do kwoty blisko 45 mln dolarów na rok, co w połączeniu z dochodami z innych źródeł jak sprzedaże PPV i biletów na gale sprawiłoby, że organizacja po kilkunastu miesiącach notowałaby zyski. Już w kwietniu bowiem, nawet bez fanów wyszła ponad kreskę, z czym TNA od zawsze miało problemy, błąkając się między stratami i koniecznością dokładania do interesu przez rodzinę Dixie Carter a – w najlepszy przypadku – kręcenia się w okolicach wychodzenia na zero.

Kto wie, jak teraz wyglądałaby ich sytuacja finansowa, gdyby nie udało się zapewnić sobie tego sporego dla raczkującej federacji zastrzyku gotówki.

Czas pandemii

Docieramy w końcu do ostatniego tematu. Najbardziej aktualny, skupiając się na samym wrestlingowym aspekcie najbardziej odbijający się przyjemności z oglądania i sytuacji finansowej federacji na całym świecie.

Podobnie jak w przypadku całego roku znajdziemy rozwiązania warte pochwały, jak i krytyki. Jednym z lepszych rozwiązań na pewno było wykorzystanie członków rosteru, jako fanów robiących trochę hałasu na arenie co robiło ogromną różnicę w porównaniu do grobowej ciszy bez nich. Trzeba jednak zaznaczyć, że zdarzyło się kilka sytuacji, które z zalecanymi odstępami między osobami nie miały wiele wspólnego.

Jeśli chodzi o tapingi, początkowo AEW nagrało sporo odcinków w trakcie dwóch dni nagrań na wypadek, gdyby władze zamknęły możliwość regularnego organizowania gal (zanim jeszcze wrestling w Stanach został uznany za niezbędny do życia przez władze Florydy).

Wszyscy pracownicy usłyszeli, że nie muszą brać udziału w nagraniach, jeśli wolą zostać w domu w związku z całą sytuacją, a niektórzy, mieszkający w najbardziej zagrożonych rejonach kraju usłyszały wręcz, żeby się nie pojawiały.

W otatnich tygodniach powrócono do gal transmitowanych na żywo (+ nagranie przyszłotygodniowego show na tych samym tapingach), co ponownie można kwestionować, biorąc pod uwagę fakt, że NBC Universal i (najbardziej wymagający z trójki stacji transmitujących gale WWE i AEW) FOX jasno stwierdziły, że są w stanie zrozumieć obecną sytuację i nie wymagają programów live, na których w normalnych warunkach im najbardziej zależy.

Dyskusyjna jest także kwestia obecności osób najbardziej zagrożonych w związku ze swoim podeszłym wiekiem, jak Jim Ross czy Jake Roberts (które przez jakiś czas były w grupie tych, które miały zostawać w domu). Na pochwałę natomiast zasługuje fakt przeprowadzania przez federację testów na koronawirusa, czego z jakiegoś powodu nie można wciąż powiedzieć o WWE, które ciągle jest na etapie sprawdzania temperatury.

Fakt organizowania ostatnich gal na należącej do Khanów Daily’s Place znajdującej się pod gołym niebem na pewno też należy rozpatrywać jako pozytyw, biorąc pod uwagę fakt, że szanse na przenoszenie się wirusa na zewnątrz są zdecydowanie mniejsze.

Zanim skończę, chciałbym jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy. Mianowicie fakt, że – podobnie jak kiedyś w WCW – mamy sporo gal, które mają swój osobny, unikatowy klimat. Niby to tylko grafiki, trochę piasku i palmy na Bash na the Beach, czy wielkie żetony, kartonowe karty i jednoręki bandyta za fanami, a od razu przyjemniej mi się oglądana niż ciągle to samo. O Dynamite na pokładzie jachtu nie wspominając!

Podsumowując: czy był to dobry rok dla All Elite Wrestling? Zdecydowanie. Czy są rzeczy, które wciąż wymagają poprawy? Jak jednak widzieliśmy, włodarze nie są zamknięci na krytykę, chcą uczyć się na własnych błędach, co może być niezwykle ważne w dalszym rozwoju młodej wciąż organizacji. Raw i Nitro dwadzieścia parę lat temu nie przyciągnęły tłumów z tygodnia na tydzień, a perspektywy AEW są obiecujące.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s