Royal Rumble – czas nadziei

W ostatnim roku moja cierpliwość do produktu WWE w końcu zaczęła się wyczerpywać. Regularne oglądanie SmackDown skończyło się pod koniec 2019 roku, z Raw odpadłem jakoś tak pół roku później. Nawet NXT starające się przeciwdziałać konkurencyjnemu Dynamite do tego stopnia, że zapomniało, jak być starym dobrym show wuja Huntera nie uciekło spod stryczka.

Wciąż wpadałem od czasu do czasu obejrzeć coś, co przykuło moją uwagę czy zebrało sporo pozytywnych recenzji, ale większość wydarzeń (zarówno przed kamerami, jak i z zaplecza) śledziłem z dystansu przez media społecznościowe czy podcasty i artykuły.

Co roku w kalendarzu WWE pojawia się jednak ten magiczny moment, w którym jakkolwiek nisko nie upadłby poziom programów McMahona, zawsze znajdzie się miejsce na emocje i przede wszystkim pozwoli zapomnieć o tym, co działo się dotychczas i przynajmniej na moment robić sobie nadzieję, że zrobią coś dobrze.

Pomimo braku chęci do oglądania co tydzień, wolne w grafiku na pierwszego lutego czekało już od jakiegoś czasu. Czy było warto? Po części dzięki oglądaniu z ludźmi na twitterze, po części dzięki temu, co zobaczyłem, ale bawiłem się całkiem dobrze. Na tyle, że postanowiłem odkopać bloga i podzielić się szerzej swoimi odczuciami – wygląda więc na to, że było warto.

Główną część show otworzyliśmy od walki o pas WWE. Jak to w przypadku starć z udziałem Goldberga, dostaliśmy sprint oparty głównie na wymianie finisherów, Billa w stanie przedzawałowym i parę botchy w Jego wykonaniu. Nikt nie umarł, Drew nie poszedł śladami choćby Braya Wyatta rok temu i wyszedł z tego tarczą (i pasem!). Sukces!

Kolejne w kolejce Banks broniąca swojego mistrzostwa kobiet SmackDown w przyzwoitej walce z Carmellą i występ muzyczny Bad Bunny’ego z gościnnym udziałem Bookera T. Można przewinąć.

Make Patterson proud challenge

Następnie dostaliśmy najlepszą część show i główny powód powstania tego tekstu i mojego pozytywnego odbioru gali – kobiecy Royal Rumble match. Dla większości (każdego?) oglądających bądź śledzących WWE znane są największe bolączki federacji. Koniec końców wszystkie powody słabego produktu i ciągłego spadku popularności prowadzą do nieumiejętności tworzenia nowych gwiazd. Wystarczy spojrzeć na nasz opener czy średnią wieku w main evencie:

No ale po kolei, bo dostaliśmy jeden z lepszych matchy tego rodzaju w ostatnich latach. Nie wiem, czy był zabookowany perfekcyjnie, ale w najgorszym wypadku wiele nie zabrakło. Mieliśmy w trakcie walki kontynuacje wcześniejsych historii – nawet zaserwowali w końcu jakiś pay off feudu Lany z Nią Jax!, przez większość, jak nie całość trwania mieliśmy w ringu sporo zawodniczek dobrych ringowo, żeby akcja sama w sobie stała na dobrym poziomie.

Kiedy z kolei przyszedł czas na mniej utalentowane panie, dostały wystarczającą ilość czasu na pokazanie się, ale nie na tyle dużo, żeby oczy krwawiły – podobnie zresztą z powrotami wrestlerek z przeszłości, chwila na przypomnienie się, ale nie zbyt długo, żeby nie kraść show młodszym koleżankom. Play to the strenghths, hide weaknesses – what a novel concept, Paul!

Nie zabrakło także spotu z dziwacznym uratowaniem się, do którego przyzwyczaiło WWE w ostatnich latach. Kolejny plusik, że między oboma godzinnymi matchami mieliśmy chyba tylko jeden, gdzie w rok czy dwa lata temu było ich aż za dużo, przez co nie były już tak wyjątkowo. No i trzeba oszczędzać pomysły!

No i docieramy do wisienki na torcie, czyli naszego finishu, gdzie dostaliśmy trójkę w postaci Rhei Ripley, Bianci Belair i Charlotte Flair. Gdyby przedstawić taki scenariusz fanom przed galą, większość pewnie stwierdziłaby, że Flair wyeliminuje obie rywalki własnoręcznie i wygra cały match – byłoby to przecież takie typowe dla WWE.

Tutaj jednak nie mieliśmy nawet momentu przesadnej dominacji weteranki „bo przegrywa, to musieliśmy coś Jej dać”. Jasne, była mocno przedstawiona i potrzeba było współpracy młodszych zawodniczek, żeby się Jej pozbyć, ale wszystko to było w granicach rozsądku i posłużyło do wypromowania nowszych twarzy. Na końcu dostaliśmy jeszcze kilka minut bezpośredniego starcia między Belair i Ripley, zanim ta pierwsza pozbyła się rywalki, gwarantując sobie title shota na WrestleManii. Brawo Vince, tak się to robi! Mam nadzieję, że tego do kwietnia nie zepsujesz.

Całość tego segmentu zamknęliśmy świetnym, naturalnym kipiącym emocjami promem zwyciężczyni. Nie trzeba szukać prom Moxleya, Kingstona, MJF’a czy innego Jaya White’a – trzymając się tylko ostatnich kilku miesięcy – żeby widzieć, że skryptowanie wrestlerom prom co do słowa tylko im szkodzi. Pokażcie Vincentowi to tutaj, z Jego własnego show!

Miło było także widzieć, że tą drugą z kategorii „młodych zdolnych” wybraną do mocnego bookingu była Rhea Ripley. Szczerze powiedziawszy, nawet nie jestem jakimś wielkim fanem Jej, czy robienia czegoś, bo „You deserve it!”, ale po tym, jaki booking dostało w ciągu ostatniego roku od WWE… No i jeszcze wyeliminowała Alexę, zanim ta zaczęła swoje (Wyattowe) czary-mary – nigdy Jej tak nie cheerowałem!

Tak naprawdę jedynym minusem walki dla mnie było pojawienie się R-Trutha i całej gonitwy za pasem 24/7, ale było to na tyle krótkie, że można przymknąć oko.

Sammy Guevara who?

Następnie dostaliśmy blisko pół godziny zapychania czasu pogawędką – i zmianami posiadacza zielonego pasa – w studio, filmikami i wejściówkami. No dało się to zrobić szybciej.

Po przerwie na odetchnięcie przyszedł czas na last man standing match Romana Reingsa z Kevinem Owensem. Szczerze mówiąc, spodziewałem się powolnego w większości nudnawego starcia, które będzie starało się mnie uśpić, ale było całkiem przyjemnie. Może dlatego, że nie skupiałem się na walce w 100%, więc ewentualne „dobra i tak wiemy, że zaraz wstanie” pomijałem, a co zerkałem, to KO typowo dla siebie przyjął rolę crush test dummy.

Trochę liczyłem, że pod koniec Roman przewróci stage do góry nogami, żeby się uwolnić, ale nie można mieć wszystkiego!

Dziady, część nie wiem która

Tym oto sposobem docieramy do męskiego Royal Rumble matchu. Matchu, który można potraktować trochę jako odzwierciedlenie dzisiejszego WWE: „Od starych ludzi dla starych”. W tweecie podrzuconym wyżej mamy średnią wieku uczestników tego „najstarszego” w historii: 38,93 (tak, sprawdziłem, czy się zgadza), ja mogę podrzucić dwie inne ciekawostki: szesnastu z nich ma 40 lub więcej lat, dwóch z nich jest poniżej 30 roku życia, Dominic Mysterio i Otis.

Stąd też moje mieszane odczucia odnośnie do triumfu 47-letniego już Edge’a. Z jednej strony mamy piękną historię gościa, który miał już nigdy nie wracać zwyciężającego być może najważniejszy match w całym kalendarzowym roku (mam tu na myśli takie rzeczy jak RR match, Money in the Bank, Survivor Series matche, nie WWE title match, który można dostać kiedykolwiek) na drugiej co do wielkości gali roku pozwalający mu na odzyskanie tytułu mistrza świata na WrestleManii. Poezja.

Z drugiej WWE potrzebuje obecnie nowych twarzy jak wody (tak wiem, finansowo są ustawieni na długo). W ostatnich kilku latach na dobrą sprawę z nowych ludzi w main eventach udało się tylko z Drew – wszyscy inny albo nie wypalili, albo nie dostali szansy, bo McMahon – zazwyczaj po kilku tygodniach – znudził się nową zabawką.

Royal Rumble to dobra szansa na, jeśli nie wypromowanie w jeden dzień – bo na zbudowanie pewnej pozycji potrzeba więcej czasu – to dobry start dla kogoś pokroju Aleistera Blacka czy Adama Cole’a. Dokładnie tak, jak zrobili to w przypadku kobiecego odpowiednika.

Dodatkowo nie zabrakło tradycyjnego braku logiki, patrz Ricochet biorący udział w matchu mimo przegrania walki eliminacyjnej na Raw czy brak Jaya Uso, który oficjalnie swój udział zapowiedział. Oczywiście wyjaśnienia nie uświadczyliśmy.

Były też miłe momenty, jak powrót Christiana, który podobnie jak jego stary kumpel Edge mieli już nigdy nie dostać zielonego światła na powrót do akcji. Pomimo narzekań na starszych wrestlerów, to był jeden z lepszych fragmentów całego show. Ot nie każda sytuacja jest sobie równa.

Co dalej?

Skoro jesteśmy już przy Copelandzie, będę spodziewał się go po niebieskiej stronie mocy przy stole Romana Reignsa. Nie mamy jak na razie żadnych przecieków dotyczących walk na kwietniowe show – jeśli wierzyć doniesieniom wujka Meltzera z Wrestlng Observera jeszcze w zeszłym tygodniu w notesiku McMahona dotyczącym planów na Manię widniała tylko walka Universal championa, nie wiadomo z kim – czy budowania lub teasowania starć na tygodniówkach jeszcze przed Rumble. Nie mamy już także Big Gold Belta, który Edge musiał oddawać w 2012, aby pójść na łatwiznę. Trzeba więc strzelać w ciemno.

Dlaczego więc Roman? Coś mi mówi, że Vince będzie chciał dać ten moment wielkiego triumfu sympatycznemu Szkotowi przed tysiącami fanów – pamiętajmy, że Ci mają wrócić na największej ze scen. Moment, którego nie dostał rok temu. Nie zdziwi mnie, więc jeśli w przypadku pasa WWE dostaniemy powtórkę w postaci walki McIntyre vs Lesnar. Jeśli tak, to mam nadzieję, że dostaniemy jakieś bardziej rozbudowane story, niż ostatnio. Sprinty też mogą być fajne, ale od nich już go widzieliśmy.

Drew vs Edge za to byłoby niezbyt lubianym w WWE zestawieniem face vs face, minimalizującym triumf któregoś z nich bądź koniecznością turnu tego pierwszego akurat, kiedy fani mogliby mu pomóc wejść na wyższy poziom po jasnej stronie mocy.

Dawałoby nam to też opcję wrzucenia dwóch ludzi Paula Heymana przeciwko sobie, co na papierze przez moment wydaje się ciekawą propozycją, ale wymusiłaby faceturn świetnie spisującego się w roli heela Reignsa. Bo nie widzę, ludzi cheerujących możliwość wygrania pasa przez Lesnara po latach uczenia ich, że part timerzy są źli, a największy z nich znowu chce ukraść im złoto. No i widzieliśmy ich pojedynki dość sporą ilość razy.

Czemu tyle o Brocku w jednym z main eventów, jak go nawet na Rumble nie było? Well… his Brock. Jeśli go nie będzie, otwierałoby nam to furtkę na ewentualną nową twarz w main evencie, ale jak już ustaliliśmy, z promowaniem takowych to tu dość opornie idzie. A nie! Jest Miz z walizką!

Kogo Edge by jednak nie wybrał, patrząc na to, jakich mamy mistrzów, mam nadzieję, że ostatecznie nie uda mu się ponownie wspiąć na szczyt. Mieliśmy już dwa feel good momentu z nim związane na Royal Rumble w tym i poprzednim roku. Kolejny na WrestleManii nie jest już potrzebny, zwłaszcza kosztem czy to Drew, czy Romana. Takie życie Adaś, you can’t win them all.

Przejdźmy może do tego lepszego Rumble i pani Belair. Będę mocno trzymał kciuki za jej starci z Sashą Banks. Raz, że obie bardzo lubię i dałoby to tej drugiej jakieś poważne nazwisko zamiast obaw o kolejną rywalkę na poziomie Carmelli, która może i miała właśnie dwie najlepsze walki w życiu, ale to nie ta półka co Banks.

Nowa gwiazdka świata Gwiezdnych Wojen dodatkowo specjalizuje się w wyciąganiu tego, co najlepsze z rywalek więc dobra (bardzo przy odpowiedniej ilości czasu) walka byłaby praktycznie gwarantowana. Jedynym problemem byłoby face vs face, bo turnowanie Bianci po RR byłoby zbrodnią. Podobnie w przypadku Sashy, która co prawda zawsze lepiej wypadała po heelowej stronie, ale przy przebiciu się poza bańkę WWE do prawdziwego świata też lepiej byłoby zostawić ją teraz jako babyface’a. Oby przy takim rozwiązaniu nie postanowili wmieszać w to wszystko jakiejś heelowej osoby trzeciej jak dwa lata temu z Rondą i Becky.

Jedno jest w tym momencie pewnie. Teraz pozostaje nam jedynie mieć nadzieję, że to wszystko w drodze na WrestleManię spektakularnie nie jebnie.

3 myśli na temat “Royal Rumble – czas nadziei

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s